Najistotniejsze towarzystwo tego wieczoru ruszyło w tany, właśnie wtedy, gdy po moim żołądku rozlało się przyjemne ciepło, bo ktoś w końcu mnie zauważył, spędził ze mną trochę czasu, a potem powiedział, że moja osoba wcale nie była aż tak irytująca. Może z grzeczności, ale jednak i tyle mi wystarczyło do względnego szczęścia i uznania dnia za udany.
— Czy to już koniec? — zapytał się głośno, chociaż doskonale znał odpowiedź. Zresztą, ja też ją znałam. Każdy ją znał. Taniec pożegnalny brzmi chyba wystarczająco wymownie, czyż nie? Więc nie odpowiedziałam, a jedynie dalej obserwowałam wydarzenie, również wtedy, gdy finalnie zajęliśmy miejsce przy pierwszym lepszym [wcale nie, długo za nim błądziliśmy] stole.
Raz, dwa, trzy, cztery.
Gładko sunące za damami suknie, idealnie dopasowane garnitury. Spokój wymalowany na twarzach, radość, duma. Błyszczeli na parkiecie bardziej, niż te wszystkie kryształy, które zdobiły salę. Wszystko było tak idealne, dopracowane, że aż nierealne.
Nie przejmowałam się rozstaniem, które zbliżało się wielkimi krokami. To przecież nie śmierć. To nie decyzja sądu, czy innych sił. To po prostu pożegnanie, powiedzenie krótkiego "Do widzenia". Właśnie.
Do widzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz