Od Vincenta

Nie widziałem. To w sumie nie było najtrudniejsze stwierdzenie świata, bo zazwyczaj widziałem źle, więc przejście do punktu "Teraz już, kurwa, nic nie widzę" było tylko kwestią czasu. I oto stałem na sali, gdzie światła uniemożliwiały mi zobaczenie praktycznie czegokolwiek. Ktoś tańczył, ktoś klaskał, dzięki mojej wampirzej krwi mogłem poszczycić się nieco czulszymi zmysłami niż te, które należą do przeciętnego zjadacza chleba. Cóż, żywiłem się krwią, to również mógłby być jakiś powód. 
I wtedy poznałem swoje przeznaczenie. Karty mówiły, że dzisiaj spotkam kogoś wyjątkowego, ale nie spodziewałem się, że będzie to takie dzieło sztuki. Z jednej strony ulotne, z drugiej pozbawione tej cząstki, na którą chciało się zwracać uwagę. Prawie wzruszyłbym ramionami i przeleciał wzrokiem ponad salą, stwierdzając, że przecież wszelkie dzieła kultury interesują mnie mniej, niż zeszłoroczne obrzezanie kuzyna. A jednak panna się uparła, złapała mnie za rękę. Chciałbym móc coś powiedzieć o kulturze osobistej, która raczej najpierw wymagała przedstawienia się i powiedzenia czegoś konkretniejszego, cóż, źle brzmiący rozkaz (ten władczy ton mógł przedstawiać się ciekawie tylko w łóżku, a i to w ograniczonej ilości) nie napawał optymizmem do tej znajomości.
A jednak zdecydowałem się zaufać kartom, dlatego posłusznie podążyłem za dziewczyną, wpatrując się w jej plecy. Była sztuczna, nazbyt. Bliżej panience było do szkieletu, aniżeli przeciętnej jednostki w wieku... Lekka jak piórko, zabójcza pewnie niby osa. 
— Aoife jestem, a ty? — przedstawiła się krótko, a jej głos przypominał wygłaszany rankiem poemat.
— Vincent, jak rozumiem, pragnie pani zatańczyć? — odparłem gładko, wpatrując się w jej oczy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz